Zagora to całkiem przyjemne miasteczko. Po wielu godzinach w towarzystwie głośnych dzieciaków, cieszymy się „wolnością”. Zaid pokazuje nam okoliczne ciekawostki – Tamegrut i zakłady garncarskie, bibliotekę z naprawdę pokaźnymi zbiorami. Tam też spotykamy kolejnego jego znajomka, który prowadzi nas oczywiście do sklepu… Tutaj odstawiam już zupełną „wiochę”. Zaczyna się tradycyjna herbatka w sklepie, sprzedawca a to pokazuje towar, a to widzi czym się zainteresujemy. Dość łatwo zauważa, że podobają mi się miejscowe torby, czy chusty i takie tam. Zaczyna się więc przekabacanie. Pijemy tą herbatkę i niby nie rozumiemy, że cały czas próbuje nam coś sprzedać. Miło nam się siedzi, i herbatka dobra… sprzedawca się produkuje… Monika zaczyna się już nabijać : „spójrz Kostka na te torby! Okazja!” Postanowiłam już więcej nie tracić kasy, bo i tak mój bagaż waży więcej niż w momencie wjazdu do Maroka. Ale chłop jest uparty : „Spójrz tam!” itp… Dostaję głupawy – im więcej mi tak mówi, tym niżej spuszczam głowę i zapieram się, że nigdzie nie spojrzę, że ta podłoga jest całkiem ok, nie ma co się rozglądać wokół… :) Trwa to długo, już nawet sprzedawca stracił nadzieję na zysk, i wchodzi w naszą głupawę, nabijając się ze sposobów sprzedaży Marokańczyków. W końcu Zaid nas stamtąd wyciąga płacząc ze śmiechu z nami, i mówiąc , że jesteśmy twarde. Taaak, pierwszy sukces odniesiony. Nic nie kupiłam.
Wieczorem kupujemy piwka w jakimś dziwnym ciemnym miejscu (to tłumaczy czemu dotychczas nie mogłyśmy znaleźć), zabijamy skorpiona, który był obok bawiących się małych dzieci (Zaid mówi, że w takie upały uciekają z pustyni do miasta) i jedziemy nad rzeczkę. Znaczy nad brzeg – rzeka o tej porze jest wyschnięta. Ale jest most, jest suche koryto…. A nawet lepiej, że nie ma wody, bo i nie ma komarów :) Siadamy przy piwku i rozmawiamy. O jakiejś chyba strasznej godzinie (koło 2??) zajeżdża policja i ma miejsce najdziwniejsze zdarzenie w całej tej wyprawie. Czepiają się, że siedzimy sobie tutaj z Zaidem i do tego śpimy w jego domu. Gdybyśmy miały jakiekolwiek potwierdzenie z rezerwacji w hotelu byłoby ok. ale nie możemy być gośćmi Marokańczyka. Twierdzą, że powinno to być zgłoszone na policji. Cóż, nie znam tutejszych zwyczajów, ale od razu widzę, że bardziej tu chodzi o jakąś łapówę. Kłócą się z Zaidem – ale po ichniejszemu – i nie chcą wytłumaczyć. Nie sądzę,by był on jakimś zbirem – bo i dotychczas było ok , i z perspektywy czasu ok. W końcu wkraczam do akcji (dotychczas byłam biernym obserwatorem, myślałam, że to jakaś pierdoła) i wykłucam się z policjantami. Chyba działa. Odjeżdżają, choć Zaid trochę dał im w łapę – do dziś nie rozumiem idei za co.
Ta kłótnia trochę nas wybiła z dobrej zabawy. Na noc wracamy do domu ojca Zaida. Niestety długo nie śpimy – budzi nas upalne słońce. Wstaję i widzę, że zawitała też tutaj siostra Zaida – Sahara z synkiem Abdulem – którą poznałyśmy na weselu. Przedpołudnie mija nam w domku na obserwowaniu prostych domowych czynności ludzi żyjących na pustyni.
Wieczorem znowu jedziemy do Zagory. Tym razem poznajemy kuzyna Zaida i z nim spędzamy wieczór.
Rankiem budzi mnie słońce, które bezlitośnie „daje” w taras, na którym śpię. Schodzę na dół i kogo widzę?? Sahara i jej Abdul. Śledzi nas :)
Tego dnia opuszczamy już Zagorę. Sahara i Abdul jadą z nami do Ouarzazate, gdzie mamy oddać samochód.