Obudził mnie poranny chłód. Biedny nasz kierowca kimał na swoim fotelu, gdyż myśmy zajęły mu łóżko . Na rozładunek jego TIRa trzeba było jeszcze chwilę poczekać, dobudzając się więc rozmawialiśmy. P. Krzysztof bywa tutaj co tydzień (albo dwa?), śmieszne jest kojarzenie ludzi z różnych miejsc i obserwowanie ich z boku. W pewnym momencie mówi do mnie: „z tego autobusu zaraz wysiądzie młoda dziewczyna, zapali papierosa i spojrzy na zegarek, po czym od razu przyspieszy kroku i będzie szła w tamtą stronę” - i tu wskazał kierunek. Rzeczywiście zapowiedziana scenka odbyła się. Uśmiechnęłam się. Ja też mam w moim szaro – codziennym grafiku kilka takich osób, które zawsze o tej samej porze wsiadają do tych samych autobusów od wielu lat… Ta rutyna…
Po rozładunku żegnałyśmy się już z naszym z nieba zesłanym kierowcą. Wcześniej nam pokazał gdzie możemy się umyć (nie omieszkałam zrobić prania – musi w drodze być! :) ) czy zakupić coś do jedzenia. Po kilku godzinach rzeczywiście pojawił się Zbyszek – kolejny kierowca. Z nim, a następnie jego kolegą, który wymienił Zbyszka na jednym z parkingów zostawiając go blisko domu, dojechałyśmy aż pod Lyon. Już nocą wysiadłyśmy na parkingu pod miastem. Widziałyśmy, że w TIRach wszyscy już śpią, przełożyłyśmy więc pytanie o cel ich podróży na ranek. Nie chciało nam się rozkładać namiotu na tak krótką noc, ale na szczęście przeforsowałam moją opcję rozkładania jednak. Na szczęście – bo w nocy lunął deszcz, który towarzyszył aż do rana i przez cały następny dzień. Tutaj była już ta chłodniejsza część Europy.