W Rissani jesteśmy rankiem. Od razu dopada nas "Tata" (tak na niego mówią) - właściciel hoteliku? Tak w każdym razie twierdzi. Ustalamy wstępną cenę, nasze oczekiwania (obowiązkowe wielbłądy i noc na pustyni) i pakujemy się do terenówki. Na miejscu zastajemy cudowne miejsce. Zaraz obok są wydmy, gospodarze gościnni (choć w targowaniu nieustępliwi - widać, że biznes na turystach mają opracowany do perfekcji ;))
Postanawiamy zostać tutaj 2 dni, 2 noce - jedna na pustyni. Jutro ruszamy na pustynię.
Tymczasem idziemy się rozejrzeć. Wydmy są tuż obok, więc właśnie tam kierujemy nasze pierwsze kroki. " Tylko nie za daleko, i weźcie ze sobą wodę" krzyczą za nami gospodarze. Rzeczywiście.. jest potwornie gorąco…
Za chwilę dobiega do nas Mażid - miejscowy chłopczyk. Fajnie - przywołuje wielbłądy, dzięki czemu możemy dać upust chęci fotografowania :) Tak sobie chodzimy po wydmach razem z małym – ten boi się, że się zgubimy. O dziwo Mażid nie domaga się nawet cukierka za swoje towarzystwo. Taki nawyk mają tutejsze dzieci. I cukierek to taka lepsza wersja. Zazwyczaj wołają o pieniądze.
Wieczorem jemy wspólnie kolację – tażin. Całkiem smaczne – gotowane warzywa z mięsem. Po kolacji gospodarze dają nam pokaz swoich umiejętności gry na bębnach i śpiewu. Muszę przyznać, że coś w tym jest…
Noc spędzamy na tarasie. W pokoju jest i za gorąco, i nawiane mnóstwo pustynnego piasku. Na trochę przychodzi Hassan – kierownik ? Opowiada nam o gwiazdach, o drodze, o wędrówkach Nomadów. Na niebie rzeczywiście piękne gwiazdy.
Następny dzień mija w oczekiwaniu na wyprawę na pustynię. Trochę rozmawiamy z innymi turystami – ale jest ich zaledwie kilkoro. Nasza wycieczka stoi pod znakiem zapytania. Cały dzień mocno wieje, niebo się zachmurzyło, troszkę nawet pokropiło… A jednak :) Tutaj mała dygresja.
Należę do takich osób, które rzadko mają dobra pogodę na swoich wakacjach.. Może być gorące lato, upały nad Bałtykiem przez cały miesiąc. Ja przyjadę na dwa dni – i to będą te dwa dni, podczas których będzie padać. Po moim wyjeździe wrócą upały :) Przyzwyczaiłam się. Przed moim wyjazdem do Maroka znajomi śmiali się, że pewnie deszcz sprowadzę na Saharę… I jednak – udało się ;)
Niemniej, w końcu ruszamy. Jedziemy tylko we dwie plus przewodnik – Mubarak. To mnie cieszy. Hassan zawija nas w turbany – i fajnie wyglądamy, i naprawdę jest to praktyczne – wiatr wciąż mocno wieje i piasek jest niemiłosierny. Na miejsce postoju docieramy dość szybko. Chyba nie było to za daleko ;) Mieszka tu również kilka kobiet i dzieci – podejrzewam, że pilnują obozu przez czas, gdy nikogo tutaj nie ma. Siedzimy sobie razem trochę. Oglądam zmagania dzieci z deską snow (sund?) - boardową. Tyle, że z wydmy. Całkiem nieźle to wygląda. W międzyczasie dochodzą do nas jeszcze Joseph i Said. Razem jemy kolację, pijemy nieśmiertelną herbatkę (jak to oni nazywają: „Berber whisky” ) i wpadamy na pomysł wejścia na największą wydmę. Chłopcy przystają na to (a co mają zrobić..). Idzie się ciężko – a to dlatego, że i skrajem wydmy i dużo tego piasku. U góry sobie siedzimy, chłopaki nam opowiadają o swoich rodzinach (dużo ich…). Z powrotem nie wracamy tą sama drogą. Wsiadamy na materac i jak na sankach zjeżdżamy. Super!!!
Na miejscu czeka na nas Said z nie lada rarytasem. Otóż, gdy nas nie było przechodziła tamtędy duża karawana (widzieliśmy ją z góry) z Czechami. On powiedział, że czeka na nas – Polki. I w ten sposób wszyscy zostaliśmy poczęstowani piwkiem :) To było coś! Dotychczas piwko udało nam się zdobyć w Maroku tylko raz. Nie jest łatwo zdobyć alkohol – choć miejscowi wiedzą gdzie. Tak więc przy piwku minęła nam reszta nocy. Chłopacy byli naprawdę mili – zadawali nam zagadki, śpiewali ich piosenki – i tłumaczyli o czym są, ich znaczenie. Miły wieczór.
Tuż przed wschodem słońca obudził nas Mubarak. Reszty już nie było. Noc była cieplutka (spałam na piasku, w namiocie za ciepło..)
Po powrocie jeszcze tylko szybkie śniadanie i już pędziłyśmy do Rissani. W takim fajnym busiku, który zajeżdżał pod każdy dom,miejscowi ciągle wsiadali i wsiadali.., a na dachu był nawet motocykl..