I jesteśmy :) Tak jak pisano w przewodniku Pascala od razu oblegają nas miejscowi. Zapewniają, że nie damy sobie rady bez nich :) Nie znajdziemy taniego noclegu, nie rozmienimy pieniędzy... Twardo i pewnie idziemy przed siebie. To działa :)
Nocleg oczywiście znajdujemy dość szybko (jest dość późno). Po obowiązkowym targowaniu - na czym tylko zyskujemy.
Cóż... zmęczenie daje się we znaki, jednak nie umiem powstrzymać się przed wyjściem "na miasto". W zasadzie miasto jest tuż pod naszym balkonem. Mamy pokoik w ścisłej medinie. Jest już ciemno i późno, jednak uliczki są pełne ludzi. Na pierwszy rzut oka widać, że to inny kontynent. Kobiety ubrane w dżelaby, mężczyźni w większości też. Pomimo tego, że to miasteczko portowe, nie widzę tu dużo "białych".
Miejscowi zaczepiają nas, chcą nam wszystko sprzedać, oprowadzić. Staram się być odporna, bo słyszałam o tym.
Decydujemy się zostać dwa dni tutaj. Miasteczko jest urocze, chodzimy po różnych zakamarkach. Niestety - moja odporność jednak szwankuje ;) Dałam się wciągnąć do sklepiku na słynną miętową herbatkę. I... kupiłam dżelabę. Taki był tego koniec :)
Znajduję połączenie do Merzougi. Droga zajmie cały dzień. Ale spacerek po wydmach to punkt numer 1.